wtorek, 27 sierpnia 2013

Lwów

Generalnie nie lubię jeździć grupowo. Zdecydowanie wolę samotne wycieczki. Chodzę sobie tam gdzie chcę i kiedy chcę. Nie jestem uzależniona od nikogo i od niczego. Ale czasami zdarzają się wyjątki. Tak jak teraz, w tym przypadku. Do Lwowa pojechałam z grupą zorganizowaną z kilku przyczyn. Pierwsza, że koszt przejazdu autokarem rejsowym i koszt przejazdu z grupą zorganizowaną był praktycznie taki sam, a stwierdziłam, że autokar wycieczkowy łatwiej przejedzie granicę. Może i łatwiej, kontrola naszego autokaru była naprawdę pobieżna zarówno w jedną jak i w drugą stronę, ale i tak staliśmy prawie 3 godz. zarówno w jedną jak i w drugą drogę. Podobno rzadko się to zdarza, ale jednak trafiło na nas. Tam staliśmy na granicy ukraińskiej, z powrotem na polskiej i w obydwóch przypadkach spowodowane było to tym, że przed nami stały autobusy wiozące ukraińskich pracowników do Czech. Na piechotę też nie warto przekraczać granicy, chociaż oczywiście jest przejście piesze, jako, że kolejki są też potężne. Granicę przekraczaliśmy na przejściu  Medyka - Szeginie.
My byliśmy rzeczywiście grupą turystyczną i nie widziałam, żeby ktoś kupował jakieś duże ilości alkoholu, czy papierosów. Śmiać mi się chciało, bo atrakcją dla kilku osób były krówki - cukierki krówki i to też nie jakieś potworne ilości, tylko powiedzmy 1/2 kg. Do dziś zachodzę w głowę, czy były to naprawdę takie rarytasy?       Droga do Lwowa przypomniała mi moje wyjazdy na wieś w okolice Dębicy sprzed prawie 40 lat... Wróciły miłe wspomnienia dzieciństwa...

Mam na myśli małe, drewniane, wiejskie domki, pomalowane na niebiesko. U nas już niewiele takich można spotkać, a i w Ukrainie też widać, że coraz więcej murowanych staje. Ale przyjemnie było popatrzeć choć z daleka.  Droga była równa, jak powiedziała pilotka była remontowana na Euro. Natomiast w boczne drogi lepiej nie wjeżdżać, bo można na nich uszkodzić samochód.                         Lwów jest położony nad rzeką Pełtew, ale jak nam mówiła przewodniczka w ogóle tej rzeki na terenie Lwowa zauważyć się nie da. Została połączona z system kanalizacji i praktycznie jej nie widać, chociaż jej liczne dopływy mają wpływ na stan ulic, kamienic i ekologii. Podobno w jednej z knajpek można zobaczyć jak przepływa pod podłogą.
Wąskie urokliwe uliczki, brukowane, ciężko czasami przez nie przejechać autobusem. Rynek ładnie odnowiony, ale jeśli zajrzy się gdzieś w boczną uliczkę, albo wejdzie w bramę domu, to na podwórku widać zniszczenia spowodowane nie tylko czasem.      
Wiele osób mówi w języku polskim, chociaż podobno Polaków tam coraz mniej. Z okien autokaru widziałam wiele osób (kiedyś zwanych u nas babami, jako, że sprzedawały płody rolne prosto ze swojego gospodarstwa) sprzedających jakiś towar bezpośrednio przy ulicy. Ba, ledwo autokar podjechał na parking, a już stało przy nim kilka osób. A to żebrak, który narzekał na bardzo niską emeryturę (podobno bywają emerytury w wysokości polskich 200 złotych, za które we Lwowie nie wyżyjesz), a to pani z krówkami i druga z chałwą (temperatura bardzo wysoka, tropik wręcz
-
podejrzewam, że słodycze szybko się roztopiły chociaż panie sprzedające starały się cały czas stać w cieniu. To młody człowiek z pocztówkami i przewodnikami w języku polskim, to znów ktoś z pamiątkami. Wszyscy oczywiście namawiali do zakupów i przekonywali, że u nich najtańsze i najlepsze. Mają swoje rewiry, po których chodzą. Inny młody człowiek zatrzymał nas na ulicy (zresztą znał zarówno naszą panią pilot jak i przewodnik) również z pamiątkami i narzekał, że raz spóźniliśmy się, bo powinniśmy być jakieś półtora godziny wcześniej, a dwa, że mało kupiliśmy. Spotkaliśmy go jeszcze później w rynku i dopytywaliśmy się jak wygląda jego "interes", ile grup turystycznych przyjeżdża codziennie i jak sobie radzi. Żeby zakończyć temat handlu wspomnę tylko, że trafiłam na mały lokalny rynek, gdzie wystawiali swoje prace artyści - malarze, hafciarki - piękne ręczne wyroby. A obiad zjadłam w bocznej ulicy, gdzie okazało się, że mój zardzewiały rosyjski jeszcze całkiem nieźle mi służy. Generalnie, jeśli chodzi o miasto to pierwsze i dominujące wrażenie : dominujący wszędzie handel i otwarcie na turystów.
Powyżej pomnik przedstawiający Łukasiewicza wychylającego się z okna i wskazującego na pomnik  (obok) swojego współpracownika, Jana Zeha.
 
Miasto to przed II Wojną Światową było ośrodkiem administracyjnym czterech religii (rzymskokatolickiej, unickiej, ormiańskiej i żydowskiej). My byliśmy świątyniach trzech religii. Obok Archikatedralny sobór św. Jura - katedralna cerkiew Ukraińskiego kościoła greckokatolickiego wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Robi wrażenie zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Cerkiew jest częścią całego, malowniczego zespołu architektonicznego składającego się również z dzwonnicy, budynków kapituły i pałacu metropolitów. Wszystko pięknie odnowione.






Podzielone na trzy nawy bardzo bogate wnętrze.W czasie, gdy tam byliśmy (a był to czwartek) była odprawiana msza - kapłan pomimo tłumów turystów odprawiał ją dla może kilkunastu wiernych, którzy również nie zwracali uwagi na postronne osoby.


 W środku warto zwrócić uwagę na kopię Całunu Turyńskiego.
 Przeniosę się teraz z cerkwi na cmentarz Łyczakowski, którego nie można ominąć. Jest to najstarsza zabytkowa nekropolia w Europie. Pochowano tu wielu znanych Polaków. Wymienię tylko kilka nazwisk : Stefan Banach - matematyk, Władysława Bełza - poeta, Artur Grottger - malarz, Maria Konopnicka (zdjęcie poniżej) - poetka i wiele wiele innych osób. Na grobach znanych Polaków wiele zniczy i biało czerwonych chorągiewek.
Nagrobki po prostu zachwycają - przez chwilę można zapomnieć, że jest to miejsce pochówku, człowiek czuje się, jak w muzeum...
Po raz kolejny przypominam sobie, że to co nas wszystkich równa, bez względu na pochodzenie i status społeczny to moment śmierci.
Obok grób Juliusza Konstantego Ordona - oficera polskiego, uczestnika Powstania Listopadowego.
 Grób Marii Konopnickiej.
 Grób Gabrieli Zapolskiej - na bokach tytuły jej utworów.

 Na terenie cmentarza jest wyodrębniony teren pochówku Obrońców Lwowa - potocznie zwany Cmentarzem Orląt. Pochowano tu obrońców Lwowa i Małopolski 1918 - 1920. Wiele osób tu pochowanych to uczniowie i studenci. 
Teren ten był praktycznie zrównany do zera przy pomocy czołgów i maszyn budowlanych. Władze radzieckie nie życzyły sobie tego cmentarza. W katakumbach umieszczono zakład kamieniarski i garaże, przez cmentarz poprowadzono drogę. W 1975 r nie pozostał żaden ślad po pochowanych tu Polakach.
Polacy są narodem, który nie zapomina swoich bohaterów. Dzięki pracownikom firmy Energopol cmentarz został odrestaurowany. Kilkukrotnie zostały wznawiane i przerywane prace. Zgodnie z ustaleniami polsko - ukraińskimi warunkującymi możliwość odbudowy cmentarza, nie wszystkie elementy powróciły na swoje miejsce.Zmieniono również napis na Mogile Pięciu z Persenkówki. W oryginalnej wersji napis głosił : "Nieznanym bohaterom poległym w obronie Lwowa i Ziem Południowo-Wschodnich".
Strona Ukraińska nie wyraziła zgody na umieszczenie tej treści. W wyniku porozumień i kompromisów obecny napis ma treść : "Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę" - co nie do końca jest zgodne z prawdą, jako, że pochowani są tu również cywile. Zaduma nad tym miejscem, nad naszą historią towarzyszyła mi przez cały czas pobytu na terenie cmentarza Łyczakowskiego. Nie sposób zobaczyć wszystkiego i poświęcić choćby chwili wspomnienia wszystkim tu pochowanym.


 Powracam teraz do miejsc kultu. Obok niepozorne podwórko jakich zapewne wiele, ale na tym podwórku jest wejście do Kaplicy Trzech Świętych, która jest częścią Cerkwi Uspieńskiej. Kaplica ma  ma formę małej cerkwi o trzech kopułach.
 Wieża Korniakta - część zespołu cerkiewnego.
 Wnętrze kaplicy jest bogato zdobione.
W każdym mieście jest jakiś pomnik, który należy dotknąć lub pogłaskać na szczęście, lub po to by tu powrócić. Nie inaczej jest we Lwowie. Jeśli ktoś chce tu powrócić powinien pociągnąć Nikifora za nos. Pomnik stoi we Lwowie pomimo tego, że Nikifor nigdy tu nie był, stoi również na chwałę odtwórczyni roli malarza : Krystyny Feldman, która się we Lwowie urodziła.
Kościół Bożego Ciała i klasztor Dominikanów we Lwowie, a obecnie greckokatolicka cerkiew Najświętszej Eucharystii

Katedra Ormiańska we Lwowie.
Pierwsze wrażenia ... ciemno i niezbyt przyjaźnie, zapewne dlatego, że weszłam do świątyni z pełnego słońca, a w środku nie było światła,  na drugie brakło czasu, bo ze zdumienia odebrało mi przez moment mowę. To, że jest sklep z pamiątkami w świątyni zaakceptowałam, trudno, ślad dzisiejszych czasów. Ale w momencie, gdy nasza przewodniczka zaczęła mówić o historii katedry usłyszałam głos mężczyzny, który mówił o tym, że zazwyczaj nie wiemy jaka jest różnica pomiędzy krzyżami i okazał się on kapłanem ormiańskim handlującym dewocjonaliami w środku kościoła... to naprawdę trudno mi zaakceptować. Ale nie będę osądzać innych kultur. Wszak mam je poznać, a nie oceniać. 
                                    
Dzieło "Ścięcie św. Jana Chrzciciela" Jana Henryka Rosena.


Ostatni punkt programu to opera we Lwowie.  Przed operą na placu fontanna, piękne miejsce i piękny budynek. Opera nic nie straciła, ba, nawet zyskała w moich oczach, gdy do niej weszłam. Pierwsza myśl : podobieństwo do Teatru Słowackiego w Krakowie i ta myśl nie opuściła mnie do końca. Obydwa budynki są zbudowane w stylu eklektycznym. Ogromne bogactwo wnętrz, wspaniała widownia, zabytkowa kurtyna przeciwogniowa  - te wszystkie elementy sprawiają, że atmosfera opery jest niepowtarzalna...
Wnętrze opery.




Pozostał niedosyt, kilka godzin, to zdecydowanie za mało na poznanie i wchłonięcie atmosfery tego jakże pięknego miasta. Powrócę tu ...
Nasuwa mi się jeszcze uwaga do tych moich wpisów. Trudno oddać całą atmosferę, swoje przemyślenia w stosunkowo krótkim wpisie. Najlepiej by było na bieżąco notować swojej myśli, spostrzeżenia, ale to oczywiście nierealne,więc musi wystarczyć to troszkę szczątkowe pisanie, jako, że pamięć jest krótka i szybko zapomnę o ulotnych chwilach, pozostaną tylko ogólne wrażenia i najciekawsze szczegóły...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz