wtorek, 27 sierpnia 2013

Lwów

Generalnie nie lubię jeździć grupowo. Zdecydowanie wolę samotne wycieczki. Chodzę sobie tam gdzie chcę i kiedy chcę. Nie jestem uzależniona od nikogo i od niczego. Ale czasami zdarzają się wyjątki. Tak jak teraz, w tym przypadku. Do Lwowa pojechałam z grupą zorganizowaną z kilku przyczyn. Pierwsza, że koszt przejazdu autokarem rejsowym i koszt przejazdu z grupą zorganizowaną był praktycznie taki sam, a stwierdziłam, że autokar wycieczkowy łatwiej przejedzie granicę. Może i łatwiej, kontrola naszego autokaru była naprawdę pobieżna zarówno w jedną jak i w drugą stronę, ale i tak staliśmy prawie 3 godz. zarówno w jedną jak i w drugą drogę. Podobno rzadko się to zdarza, ale jednak trafiło na nas. Tam staliśmy na granicy ukraińskiej, z powrotem na polskiej i w obydwóch przypadkach spowodowane było to tym, że przed nami stały autobusy wiozące ukraińskich pracowników do Czech. Na piechotę też nie warto przekraczać granicy, chociaż oczywiście jest przejście piesze, jako, że kolejki są też potężne. Granicę przekraczaliśmy na przejściu  Medyka - Szeginie.
My byliśmy rzeczywiście grupą turystyczną i nie widziałam, żeby ktoś kupował jakieś duże ilości alkoholu, czy papierosów. Śmiać mi się chciało, bo atrakcją dla kilku osób były krówki - cukierki krówki i to też nie jakieś potworne ilości, tylko powiedzmy 1/2 kg. Do dziś zachodzę w głowę, czy były to naprawdę takie rarytasy?       Droga do Lwowa przypomniała mi moje wyjazdy na wieś w okolice Dębicy sprzed prawie 40 lat... Wróciły miłe wspomnienia dzieciństwa...

Mam na myśli małe, drewniane, wiejskie domki, pomalowane na niebiesko. U nas już niewiele takich można spotkać, a i w Ukrainie też widać, że coraz więcej murowanych staje. Ale przyjemnie było popatrzeć choć z daleka.  Droga była równa, jak powiedziała pilotka była remontowana na Euro. Natomiast w boczne drogi lepiej nie wjeżdżać, bo można na nich uszkodzić samochód.                         Lwów jest położony nad rzeką Pełtew, ale jak nam mówiła przewodniczka w ogóle tej rzeki na terenie Lwowa zauważyć się nie da. Została połączona z system kanalizacji i praktycznie jej nie widać, chociaż jej liczne dopływy mają wpływ na stan ulic, kamienic i ekologii. Podobno w jednej z knajpek można zobaczyć jak przepływa pod podłogą.
Wąskie urokliwe uliczki, brukowane, ciężko czasami przez nie przejechać autobusem. Rynek ładnie odnowiony, ale jeśli zajrzy się gdzieś w boczną uliczkę, albo wejdzie w bramę domu, to na podwórku widać zniszczenia spowodowane nie tylko czasem.      
Wiele osób mówi w języku polskim, chociaż podobno Polaków tam coraz mniej. Z okien autokaru widziałam wiele osób (kiedyś zwanych u nas babami, jako, że sprzedawały płody rolne prosto ze swojego gospodarstwa) sprzedających jakiś towar bezpośrednio przy ulicy. Ba, ledwo autokar podjechał na parking, a już stało przy nim kilka osób. A to żebrak, który narzekał na bardzo niską emeryturę (podobno bywają emerytury w wysokości polskich 200 złotych, za które we Lwowie nie wyżyjesz), a to pani z krówkami i druga z chałwą (temperatura bardzo wysoka, tropik wręcz
-
podejrzewam, że słodycze szybko się roztopiły chociaż panie sprzedające starały się cały czas stać w cieniu. To młody człowiek z pocztówkami i przewodnikami w języku polskim, to znów ktoś z pamiątkami. Wszyscy oczywiście namawiali do zakupów i przekonywali, że u nich najtańsze i najlepsze. Mają swoje rewiry, po których chodzą. Inny młody człowiek zatrzymał nas na ulicy (zresztą znał zarówno naszą panią pilot jak i przewodnik) również z pamiątkami i narzekał, że raz spóźniliśmy się, bo powinniśmy być jakieś półtora godziny wcześniej, a dwa, że mało kupiliśmy. Spotkaliśmy go jeszcze później w rynku i dopytywaliśmy się jak wygląda jego "interes", ile grup turystycznych przyjeżdża codziennie i jak sobie radzi. Żeby zakończyć temat handlu wspomnę tylko, że trafiłam na mały lokalny rynek, gdzie wystawiali swoje prace artyści - malarze, hafciarki - piękne ręczne wyroby. A obiad zjadłam w bocznej ulicy, gdzie okazało się, że mój zardzewiały rosyjski jeszcze całkiem nieźle mi służy. Generalnie, jeśli chodzi o miasto to pierwsze i dominujące wrażenie : dominujący wszędzie handel i otwarcie na turystów.
Powyżej pomnik przedstawiający Łukasiewicza wychylającego się z okna i wskazującego na pomnik  (obok) swojego współpracownika, Jana Zeha.
 
Miasto to przed II Wojną Światową było ośrodkiem administracyjnym czterech religii (rzymskokatolickiej, unickiej, ormiańskiej i żydowskiej). My byliśmy świątyniach trzech religii. Obok Archikatedralny sobór św. Jura - katedralna cerkiew Ukraińskiego kościoła greckokatolickiego wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Robi wrażenie zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz. Cerkiew jest częścią całego, malowniczego zespołu architektonicznego składającego się również z dzwonnicy, budynków kapituły i pałacu metropolitów. Wszystko pięknie odnowione.






Podzielone na trzy nawy bardzo bogate wnętrze.W czasie, gdy tam byliśmy (a był to czwartek) była odprawiana msza - kapłan pomimo tłumów turystów odprawiał ją dla może kilkunastu wiernych, którzy również nie zwracali uwagi na postronne osoby.


 W środku warto zwrócić uwagę na kopię Całunu Turyńskiego.
 Przeniosę się teraz z cerkwi na cmentarz Łyczakowski, którego nie można ominąć. Jest to najstarsza zabytkowa nekropolia w Europie. Pochowano tu wielu znanych Polaków. Wymienię tylko kilka nazwisk : Stefan Banach - matematyk, Władysława Bełza - poeta, Artur Grottger - malarz, Maria Konopnicka (zdjęcie poniżej) - poetka i wiele wiele innych osób. Na grobach znanych Polaków wiele zniczy i biało czerwonych chorągiewek.
Nagrobki po prostu zachwycają - przez chwilę można zapomnieć, że jest to miejsce pochówku, człowiek czuje się, jak w muzeum...
Po raz kolejny przypominam sobie, że to co nas wszystkich równa, bez względu na pochodzenie i status społeczny to moment śmierci.
Obok grób Juliusza Konstantego Ordona - oficera polskiego, uczestnika Powstania Listopadowego.
 Grób Marii Konopnickiej.
 Grób Gabrieli Zapolskiej - na bokach tytuły jej utworów.

 Na terenie cmentarza jest wyodrębniony teren pochówku Obrońców Lwowa - potocznie zwany Cmentarzem Orląt. Pochowano tu obrońców Lwowa i Małopolski 1918 - 1920. Wiele osób tu pochowanych to uczniowie i studenci. 
Teren ten był praktycznie zrównany do zera przy pomocy czołgów i maszyn budowlanych. Władze radzieckie nie życzyły sobie tego cmentarza. W katakumbach umieszczono zakład kamieniarski i garaże, przez cmentarz poprowadzono drogę. W 1975 r nie pozostał żaden ślad po pochowanych tu Polakach.
Polacy są narodem, który nie zapomina swoich bohaterów. Dzięki pracownikom firmy Energopol cmentarz został odrestaurowany. Kilkukrotnie zostały wznawiane i przerywane prace. Zgodnie z ustaleniami polsko - ukraińskimi warunkującymi możliwość odbudowy cmentarza, nie wszystkie elementy powróciły na swoje miejsce.Zmieniono również napis na Mogile Pięciu z Persenkówki. W oryginalnej wersji napis głosił : "Nieznanym bohaterom poległym w obronie Lwowa i Ziem Południowo-Wschodnich".
Strona Ukraińska nie wyraziła zgody na umieszczenie tej treści. W wyniku porozumień i kompromisów obecny napis ma treść : "Tu leży żołnierz polski poległy za Ojczyznę" - co nie do końca jest zgodne z prawdą, jako, że pochowani są tu również cywile. Zaduma nad tym miejscem, nad naszą historią towarzyszyła mi przez cały czas pobytu na terenie cmentarza Łyczakowskiego. Nie sposób zobaczyć wszystkiego i poświęcić choćby chwili wspomnienia wszystkim tu pochowanym.


 Powracam teraz do miejsc kultu. Obok niepozorne podwórko jakich zapewne wiele, ale na tym podwórku jest wejście do Kaplicy Trzech Świętych, która jest częścią Cerkwi Uspieńskiej. Kaplica ma  ma formę małej cerkwi o trzech kopułach.
 Wieża Korniakta - część zespołu cerkiewnego.
 Wnętrze kaplicy jest bogato zdobione.
W każdym mieście jest jakiś pomnik, który należy dotknąć lub pogłaskać na szczęście, lub po to by tu powrócić. Nie inaczej jest we Lwowie. Jeśli ktoś chce tu powrócić powinien pociągnąć Nikifora za nos. Pomnik stoi we Lwowie pomimo tego, że Nikifor nigdy tu nie był, stoi również na chwałę odtwórczyni roli malarza : Krystyny Feldman, która się we Lwowie urodziła.
Kościół Bożego Ciała i klasztor Dominikanów we Lwowie, a obecnie greckokatolicka cerkiew Najświętszej Eucharystii

Katedra Ormiańska we Lwowie.
Pierwsze wrażenia ... ciemno i niezbyt przyjaźnie, zapewne dlatego, że weszłam do świątyni z pełnego słońca, a w środku nie było światła,  na drugie brakło czasu, bo ze zdumienia odebrało mi przez moment mowę. To, że jest sklep z pamiątkami w świątyni zaakceptowałam, trudno, ślad dzisiejszych czasów. Ale w momencie, gdy nasza przewodniczka zaczęła mówić o historii katedry usłyszałam głos mężczyzny, który mówił o tym, że zazwyczaj nie wiemy jaka jest różnica pomiędzy krzyżami i okazał się on kapłanem ormiańskim handlującym dewocjonaliami w środku kościoła... to naprawdę trudno mi zaakceptować. Ale nie będę osądzać innych kultur. Wszak mam je poznać, a nie oceniać. 
                                    
Dzieło "Ścięcie św. Jana Chrzciciela" Jana Henryka Rosena.


Ostatni punkt programu to opera we Lwowie.  Przed operą na placu fontanna, piękne miejsce i piękny budynek. Opera nic nie straciła, ba, nawet zyskała w moich oczach, gdy do niej weszłam. Pierwsza myśl : podobieństwo do Teatru Słowackiego w Krakowie i ta myśl nie opuściła mnie do końca. Obydwa budynki są zbudowane w stylu eklektycznym. Ogromne bogactwo wnętrz, wspaniała widownia, zabytkowa kurtyna przeciwogniowa  - te wszystkie elementy sprawiają, że atmosfera opery jest niepowtarzalna...
Wnętrze opery.




Pozostał niedosyt, kilka godzin, to zdecydowanie za mało na poznanie i wchłonięcie atmosfery tego jakże pięknego miasta. Powrócę tu ...
Nasuwa mi się jeszcze uwaga do tych moich wpisów. Trudno oddać całą atmosferę, swoje przemyślenia w stosunkowo krótkim wpisie. Najlepiej by było na bieżąco notować swojej myśli, spostrzeżenia, ale to oczywiście nierealne,więc musi wystarczyć to troszkę szczątkowe pisanie, jako, że pamięć jest krótka i szybko zapomnę o ulotnych chwilach, pozostaną tylko ogólne wrażenia i najciekawsze szczegóły...

niedziela, 25 sierpnia 2013

rodzinny czas


Rodzina wreszcie w komplecie, wszyscy powracali choć na chwilę z wakacji. Odrabiam teraz wszystkie imprezy rodzinne:D Rocznice, urodziny, imieniny. A to jeszcze nie koniec:D Lubię rodzinne spotkania, zwłaszcza, że nie muszę się jakoś specjalnie do nich przygotowywać. Zrobienie grilla czy ogniska to kwestia dosłownie kilkunastu minut od padnięcia hasła robimy grilla. Oczywiście nic specjalnego, kiełbaska, karczek, kurczak, kaszanka, boczek, ryba, szaszłyki, chlebek z masełkiem czosnkowym,  wszystko jak najprostsze. Mięso do zaprawy, na szaszłyki kawałki kiełbasy, piersi kurczaka, boczku, papryki, cebuli, pieczarki. Wspaniałe są grillowane kabaczki. Do tego szybki sos tatarski. Sałatka z pomidorów i fety. Moja córka jest specjalistką w tym zakresie i zawsze najwięcej robi :) Nic wyrafinowanego, leżącego w zaprawie kilkanaście godzin, ale wszystko znika w tak szybkim tempie, że osoba grillująca nie może nadążyć:D Dopiero po zaspokojeniu pierwszego głodu zaczynają się rozmowy i otwierane jest piwo, albo mocniejszy alkohol. Potem często bywa rodzinka zbiera się do wspólnej gry w piłkę (mój sznur do prania jest wtedy zaanektowany jako siatka do piłki siatkowej,a puste miejsce między balkonem i między dwoma drzewami jest traktowane jako bramka, ewentualnie paletki... Czasami syn urządza biegi dookoła domu wraz z psami.. To jest właśnie rodzinne szczęście. Czas spędzony razem.. Nic to, że trawa wydreptana, że dym z ogniska wchodzi przez wszystkie okna do domu. To jest właśnie moje szczęście...

środa, 21 sierpnia 2013

Przemyśl

Mój spacer po Przemyślu rozpoczęłam od przemyskiego zamku. W Kazimierzowskim zamku są dwie wieże widokowe, na które można wejść i na które naprawdę warto wejść. W zamku mieści się Przemyskie Centrum Kultury i Nauki. Jest odrestaurowany, trwają jeszcze prace remontowe, ale nie przeszkadzają one w żaden sposób. Pierwszy, gotycki zamek, którego pozostałością jest tylko brama wjazdowa  powstał w 1340 r za panowania Kazimierza Wielkiego. Był to prawdopodobnie pierwszy zamek, poprzednio najprawdopodobniej były tam obiekty sakralne, których pozostałości z IX w odnaleziono podczas prac wykopaliskowych,oraz wybudowana w X w
przez Przemyślidów czeskich potężna ziemno - drewniana warownia.
Zamek wielokrotnie przebudowywano, przetrwał on niejeden najazd.
Warto zajrzeć do Lapidarium, gdzie są prezentowane kamienne fragmenty architektury.
Historia tego miejsca jest bardzo burzliwa, można poczytać o niej na stronie Przemyskiego Centrum Kultury i Nauki









Wnętrze zamku,sala kominkowa, przez którą przeszłam wchodząc na wieżę. Bardzo ładnie zaprezentowane wnętrza, wystrój, umeblowanie.











Loch zamku, bardzo strome i wysokie schody. Trudno zejść i wyjść - na szczęście bardzo pomaga linowa poręcz, której się kurczowo wręcz trzymałam, ale warto było. W środku szkielet nieszczęsnego więźnia zapomniany przez wszystkich, a nad nim olbrzymi pająk.
Panorama miasta widoczna z wieży naprawdę warta zobaczenia.
Mieszkałam w kamienicy nad samym Sanem, niestety oddzielała mnie od rzeki jedna z bardziej uczęszczanych ulic miasta, co powodowało, że w nocy niejednokrotnie budziły mnie odgłosy przejeżdżających samochodów czy motorów. Miejscówka w dobrym miejscu, gospodyni miła i sympatyczna, niestety kamienica wymagałaby remontu, zapach w środku nie należał do najprzyjemniejszych, cieknący kran i ciągły brak papieru toaletowego oraz czajnik, z którego woda nie nadawała się do picia ze względu na materiał z którego był wykonany dzbanek powodowały dyskomfort.
Na szczęście nie przebywałam zbyt długo na kwaterze, większość czasu spędzałam przecież na spacerach. Zdecydowanym plusem był fakt, że na tej samej ulicy był wyjazd autokaru do Lwowa, na którą to wycieczkę miałam zarezerwowane miejsce.
Zazwyczaj pierwsze moje spotkanie z miastem jest bardzo spontaniczne, idę gdzie oczy poniosą i gdzie widzę coś ciekawego, a dopiero później staram się uzyskać jakieś informacje o miejscu, w którym byłam lub co warto jeszcze obejrzeć. Tym razem wyruszyłam Przemyskim Szlakiem Pieszy,. Polecam  gorąco. Są dwa - niebieski i czerwony. Tym razem wybrałam niebieski.
Dobrze oznaczony i prowadzący przez ładną okolicę Przemyski Szlak Spacerowy. Ja zaczęłam wędrówkę tym szlakiem po zobaczeniu tablicy na Wzgórzu Zamkowym, ale zaczyna się on i kończy w Rynku Starego Miasta. Ma długość 3,5 km, a szacowany czas przejścia to ok. 2 godz. Poprowadził mnie przez Park Zamkowy. pozostałości fortyfikacji na Wzgórzu Trzech Krzyży (zdjęcie obok) - Przemyśl nie darmo jest nazywany twierdzą. kolejnym miejscem, do których nas zaprowadzi szlak jest Fort XVI na wzgórzu Zniesienie. Nazwa wzgórza pochodzi wg tradycji od pokonania "zniesienia" atakujących miasto Tatarów. Obecnie jest to jeden z najlepszych punktów widokowych na Przemyśl i okolice.
Warto przespacerować się na Kopiec Tatarski, który w zamierzchłych czasach był miejscem kultu bogów Słowiańskich. Inna nazwa kopca to kopiec Przemysława - nazwany tak na cześć legendarnego założyciela miasta. Spotkałam się również
z informacją, że nazwa Kopiec Tatarski pochodzi stąd, że wzgórze usypane jest na mogile poległego Chana tatarskiego. Bez względu na pochodzenie Wzgórze to od wieków było doskonałym punktem obserwacyjnym i przez bardzo długi czas jednym z ważnych punktów obronnych Przemyśla.


Panorama miasta

Urokliwe, wąski uliczki.

Wnętrze kościoła p.w. św. Teresy z XVII w - zespół klasztorny Karmelitów Bosych.
Fundatorem klasztoru i kościoła był Marcin Kracicki herbu Rogala. Budowę kościoła rozpoczęto przed 1625 r. Po kasacie klasztoru w 1784 r grekokatolicy wybrali kościół św. Teresy na swoją katedrę. Watykan nigdy nie uznał faktu kasaty klasztoru i nie mianował kościoła na katedrę unicką. Grekokatolicy przystosowali kościół i klasztor na swoje potrzeby. Wiele zmieniono i przebudowano. W 1946 r karmelici bosi otrzymali z powrotem swoją własność. Nie był to jednak koniec własnościowych problemów. Teren kościelny został upaństwowiony i w 1952 r zakonnicy znów opuścili Przemyśl. W latach 70-tych i 80-tych przeprowadzono kolejny remont, ale karmelici bosi, którzy dysponowali w tym czasie tylko trzema pomieszczeniami w klasztorze odzyskali całość dopiero w 1990 r. Burzliwa historia świątyni jeszcze się nie zakończyła, jako, że w 1991 r władze kościelne zamierzały przekazać klasztor i kościół
grekokatolikom. Zawiązany został Komitet Obrony Kościoła Karmelitów Bosych, który zwrócił się do papieża Jana Pawła II o rozwiązanie sporu. Ojciec święty przekazał grekokatolikom na własność kościół pojezuicki Najświętszego Serca Pana Jezusa, a kościół św. Teresy pozostawił w rękach karmelitów. Zabudowania graniczą z dawnymi murami miejskimi Przemyśla.

Kościół p.w. św. Teresy z XVII w - zespół klasztorny Karmelitów Bosych
Katedra Greko-Katolicka św. Jana Chrzciciela.
Świątynia została wybudowana na początku XVII w przez Jezuitów. Po skasowaniu zakonu Jezuitów budynek był użytkowany jako magazyn. W 1904 r został przejęty przez diecezję i pełnił funkcję kościoła garnizonowego. W 1991 przekazany Archieparchii przemysko-warszawskiej obrządku bizantyjsko - ukraińskiego.
Ikonostas powstał w latach osiemdziesiątych XVII w., dla cerkwi klasztornej w Szczepłotach koło Krakowca. Należy on do najlepszych zachowanych dzieł siedemnastowiecznego, zachodnioukraińskiego malarstwa cerkiewnego.
Ikonostas to ozdobna ściana cerkwi pokryta ikonami, oddziela część ołtarzową od nawy przeznaczonej dla wiernych, rozgranicza świat ziemski - profanum od świata boskiego - sacrum.
Wnętrze Katedry św. Jana Chrzciciela
Kościół klasztorny Franciszkanów pod wezwaniem św. Marii Magdaleny Niepokalanego Poczęcia NMP św. Ojca Franciszka konsekrowany w 1778 r, wzniesiony w 2 poł. XVIII w na miejscu dawnego kościoła z XIV w.
Kamienice w Rynku z XVI i XVII w w większości przebudowane w XIX w.
W przeszłości przemyski Rynek był otoczony z czterech stron kamienicami, niestety do naszych czasów nie zachowała się zachodnia pierzeja , która została rozebrana przez Austriaków. Ich celem było poszerzenie powierzchni rynku.
Pod nr 9 w Kamienicy Brzykowskiej mieści się Muzeum Historii Miasta.
Rynek Przemyśla jest nietypowy ze względu na pochyłą płytę rynku, został wytyczony w 1 poł. XIV w.
Fontanna z 1964 r w kształcie niedźwiedzicy z małymi - nawiązanie do herbu Przemyśla. Okolice Przemyśla są matecznikiem niedźwiedzi, ale ja widziałam tym razem tylko te, na rynku Starego Miasta.
Pomnik dzielnego Wojaka Szwejka - w Przemyślu prężnie działa Przemyskie Stowarzyszenie Przyjaciół Dobrego Wojaka Szwejka. Jaroslav Haszek w dużej części ostatniego tomu przygód Dobrego Wojaka Szwejka umieścił wydarzenia właśnie w Przemyślu.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Łańcut

Wiele lat temu byłam w Łańcucie, niestety wówczas byłam tylko przejazdem i nie udało mi się być ani w zamku, ani w powozowni. Tym razem się udało.
Nocleg miałam idealny, w domu jednorodzinnym. Pokój z dużym łóżkiem, czysta pościel, telewizor, łazienka w pokoju, przemili gospodarze, dostęp do kuchni, a na dodatek niedrogo. Co więc chcieć?
Podreptałam do zamku w Łańcucie, weszłam bramą przy Romantycznym Zameczku, gdzie znużona gośćmi gospodyni odpoczywała w ciszy i spokoju.


Moja gospodyni polecała mi szczególnie storczykarnię. Oczywiście nie mogłam jej ominąć. W pięknym parku, stoi niepozorny budynek, a w nim.. Wspaniałe kwiaty. Jak powiedziała mi pani, która tam pracuje najlepiej przyjechać zimą. Wtedy jest barwnie, bajecznie kolorowo. Ale i teraz warto zajrzeć. Jest kolorowo i kwitną miniaturowe storczyki, które można oglądać za pomocą specjalnie w tym celu pozostawionej lupy. Uwaga na zraszacze. Ponieważ te rośliny muszą mieć bardzo wilgotno, więc co chwilę uruchamiały się zraszacze. Musiałam zasłaniać aparat, żeby go nie zamoczyć.
Po spacerze po parku poszłam do dawnego Maneżu (ujeżdżalni), gdzie są kasy biletowe. Zdecydowanie taniej wynosi zakup biletu łączonego (zamek, stajnia, wozownia) niż pojedynczo na wszystkie atrakcje. W poniedziałki zamek można zwiedzić bezpłatnie, bez przewodnika. Kasy są poza terenem parku, ale wystarczy przejść na drugą stronę ulicy, naprzeciwko głównej bramy. W maneżu są również sklepy z pamiątkami, informacja turystyczna (bardzo miłe panie, niestety niezbyt zorientowane jeśli chodzi o transport publiczny), restauracja, toalety. Zwiedzanie jest z przewodnikiem, albo człowiekiem, albo nagranym na taśmie. Sam zamek i otoczenie są pięknie odnowione.
Park to miejsce spacerów, przyjeżdża tu też sądząc po rejestracjach i rozmowy współzwiedzających wiele osób z Rzeszowa na sobotnio - niedzielny wypoczynek.
Pani przewodnik- osoba bardzo żywiołowa, opowiadała w ciekawy sposób o historii zamku, która sięga średniowiecza. Z zamkiem związane były rody Lubomirskich i Potockich. początkowo budowany jako forteca, został przekształcony przez Izabellę z Czartoryskich Lubomirską w zespół pałacowo - parkowy. Pod koniec XVIII w stał się jedną z najpiękniejszych rezydencji na terenie Polski.

Bywało tu wiele ówczesnych znakomitości. W środku niestety nie można robić zdjęć, ale pokazano nam apartamenty dla pań i panów składające się z saloniku, sypialni, garderoby, pokoju dla służby, bawialni, gotowalni i zapewne jeszcze innych pomieszczeń. Praktycznie rozwiązano sprawę palenia w kominkach. W reprezentacyjnych pomieszczeniach paleniska kominków (zresztą przepięknych, każdy inny, nie ma powtarzającego się wzoru a i kształty są przeróżne) zostały umieszczone na zewnątrz pokoi, co powodowało, że służba nie wchodziła do środka i nie przeszkadzała w wypoczynku, czy innych zajęciach państwa.

Dodatkowo w pokojach nie brudzono przy czyszczeniu palenisk, czy przy paleniu w kominkach. Wszystko było wykonane dla jak największej wygody mieszkających zarówno gospodarzy jak i ich gości.
Pod koniec XIX i na początku XX w po remoncie każdy apartament miał w łazience bieżąca wodę i kanalizację oraz oświetlenie elektryczne.
Ostatnim właścicielem zamku był Alfred Potocki, który wyemigrował wraz z 11 wagonami rodzinnych klejnotów, dzieł sztuki, porcelany, sreber oraz najcenniejszych ksiąg. W jednym ze skrzydeł zamku - poprzednio zajmowanych przez służbę jest obecnie część hotelowa i restauracyjna. W ogromnej, przepięknej sali balowej organizowane są koncerty muzyki poważnej.

Po zwiedzeniu zamku i Oranżerii pani przewodnik poprowadziła nas do stajni i wozowni. Każdy pojazd czy to samie, czy bryczka, czy powóz jest gotowy do wyjazdu. Wystarczy tylko zaprząc konie. kolekcja powozów naprawdę imponująca. Za dodatkową opłatą można wybrać się na przejażdżkę przez miasto. Powiezie nas ubrany stylowo woźnica. Na ścianach wisiały trofea myśliwskie przywiezione z safari po Afryce przez Alfreda Potockiego. Powozy bardzo nowoczesne i bardzo stylowe - począwszy od bryczek do spacerów dla jednej osoby, poprzez karety czy pojazdy do podróży na długich dystansach łącznie z miejscami do spania.
Na stronach łańcuckiego zamku można poczytać więcej o historii zamku i przede wszystkim obejrzeć zdjęcia, których niestety turyści robić nie mogą.
Problem robienia zdjęć w Łańcuckim zamku był już poruszany niejednokrotnie. Jest to w tej chwili jedno z nielicznych muzeum w Polsce, gdzie w ogóled nie można robić zdjęć wnętrz. Ten fakt spowodował, że wiele rzeczy mi uciekło, nie wspomniałam o dziełach sztuki, które są tutaj wystawione. Naprawdę warto przyjechać do Łańcuta.
Oprócz niezwykłego, zaliczanego do jednego z najpiękniejszych zamków warto obejrzeć zabudowę miasta. W rynku są kamieniczki z XVII w przebudowywane w XIX i XX w. Na terenie całego miasta są zabytkowe wille i dworki.Warto obejrzeć

synagogę z 1761 r, zespół poklasztorny Dominikanów, kościół farny, czy cmentarze (żydowski, żołnierzy radzieckich) czy Muzeum Gorzelnictwa.
Moja przygoda z Łańcutem zbliża się ku końcowi. Może jeszcze tylko kilka słów o próbie wydostania się z miasta. To była przygoda! Panie w informacji turystycznej powiedziały, że jeździ bus do Przemyśla z nieodległego placu targowego. Wiedziałam już, że z Dworca autobusowego PKS, skrzyżowanie Kościuszki i Sikorskiego nie jedzie nic do Przemyśla, tak więc skorzystałam z informacji i poszłam na przystanek busa. Rozkład jazdy wskazywał na to, że w ciągu najbliższej godziny powinny jechać dwa busiki do Przemyśla. Nie przyjechał żaden i nikt nie wiedział dlaczego. Zaczęłam się już dopytywać o pociąg, kiedy wreszcie pewna pani pokierowała mnie na przystanek na obwodnicy Łańcuta na ul. Armii Krajowej. To był strzał w dziesiątkę. Nie stałam nawet 5 minut, gdy podjechał busik do Przemyśla i wyruszyłam w dalszą część drogi. Po raz kolejny okazało się, że koniec języka jest najlepszym przewodnikiem!!!!